Wczoraj po 9 godzinach dotarlam do Luang Prabang. Umieszczam wpis, zebyscie wiedzieli ze nie zgubilam sie nigdzie po drodze a relacje uzupelnie w najblizszym czasie.
Nie bez przyczyny Unesco uznalo Luang Prabang za World Heritage Town, wszystkie opowiesci o tym jakie jest ono piekne nie sa przesadzone. Do tego mozna poczuc sie jakby czas sie cofnal. Wszedzie otaczaja Cie stare kolonialne budynki, swiatynie buddyjskie i mnisi. I gdyby nie te tlumy turystow, mozna by bylo pomyslec, ze w dalszym ciagu rezyduja tu Francuzi.
Pomijajac standardowe szwendanie sie dookola miasta, na piechote lub rowerem, oficjalne zwiedzanie praktykowalam przez jakas godzine w sobote. Odwiedzilam dwie swiatynie, i to by bylo na tyle. Nie dlatego ze mi sie nie chcialo, tylko dlatego ze upaly zaczynaja dawac sie we znaki i lazenie po miescie w pelnym sloncu nie nalezy do moich ulubionych aktywnosci, a jak zapewne sie domyslacie np. muzeum nie mozna zwiedzac poznym wieczorem.
Przez te kilka dni jakie tam spedzilam mialam nowe towarzystwo tymczasowe podrozy, trzy Szwedki i jednego Niemca, z ktorym to wybralam sie w piatek nad wodospad polozony 30 km za Luang Prabang. Pomimo tego, ze jest teraz pora sucha wody bylo na tyle duzo zeby poplywac a w niektorych miejscach nawet poskakac, co zobaczycie sami jak tylko uda mi sie pozgrywac zdjecia. Moczenie tylka w chlodnej wodze jest jak na razie moja ulubiona czynnoscia w tak upalne dni, konkurencyjne jest tylko siedzenie w klimatyzowanym pomieszczeniu ;)