Wczoraj wyruszylismy na nasza wyprawe do dzungli, pisze wyruszylismy bo bylam tam ja, para Holendrow, przewodnik z biura i dwoje przewodnikow z lokalnej wioski, wiec w sumie bylo nas szescioro. W niedziele pracownik agencji powiedzial mi, ze jest tylko 30% szans na to, ze w poniedzialek bedzie padal deszcz. Jak sie okazalo wykorzystalismy je do konca, ale o tym pozniej.
Mialo nas byc wiecej, ale dwie osoby zrezygnowaly rano z powodu zatrucia. Przez to musielismy zaplacic wiecej. Udalismy sie na zakupy z naszym przewodnikiem na lokalne targowisko. Zaopatrzyl nas we wszystko co bylo nam potrzebne na dwa lunche, jedna kolacje i jedno sniadanie, wszystko gotowal sam w prowizorycznej kuchni (czytaj: garnku nad ogniem lub woku nad ogniem/ogniskiem jak kto woli). Najwazniejsze, ze wszystko bylo smaczne i jak na razie brak jakichkolwiek reperkusji zoladkowych.
Mielismy niebywalego pecha w poniedzialek poniewaz prawie caly dzien padalo. Opatrznosc jednak czuwala nade mna bo na targowisku zdazylam kupic chinskie poncho przeciwdeszczowe, ktore bylo prawie wodoodporne. Gadzetem calej wyprawy okazal sie moj 65 litrowy worek wodoodporny, ktory nabylam jeszcze w Wawie. Czasem sie zastanawialam po co mi on, zwlaszcza, ze wybralam najwiekszy jaki mieli na sklepie. Odpowiedz brzmi: aby zmiescic w nim 6 spiworow, co by uchronic je przed deszczem. Worek sponsorowal wszystkim suche spanie. Nie widzielismy zadnych zwierzat w poniedzialek, ale za to broczylismy we lekkiej mgle, spowici cieniami lasu. Moze i nostalgicznie, i nastrojowo, ale bylo mokro. Moje buty byly calkiem mokre, skarpetki moglam wyciskac jak gabke, spodnie byly mokre, co gorsza te zapasowe tez, bo nie zdazyly wyschnac, bluza byla mokrawa. Jak dotarlismy do naszego obozowiska, ktore znajdowalo sie na wysokosci 1600m w laotanskiej dzungli, przebralam sie w jedyne suche ciuchy jakie mialam, co oznaczalo dosc cienka koszule i krotkie spodenki. Dzinsy i buty suszylam nad ogniskiem i przed snem moglam juz zalozyc te pierwsze, te drugie prawie wyschly do rana. Wraz z odglosami nocnego lasu, ulozylismy sie do snu po 21, uraczywszy sie pozywna strawa i odrobina laotanskiej whiskey domowej roboty. Zeby nie bylo, ze caly czas tu pije to napisze, ze tylko sprobowalam dla kurazu :)
Za to dzisiaj w nagrode pogoda byla przepiekna, jedzenie jeszcze pyszniejsze a widoki znacznie mniej zachmurzone. Widzielismy pare ptakow, pare motyli, wiewiorke i jakies dziwne szczury biegajace po drzewach. Niestety nici z leoparda, ktorego chcialam zobaczyc ja i tygrysa, ktorego chcieli zobaczyc Holendrzy. Po poludniu dla odmiany zrobilo sie jeszcze cieplej, co znacznie kontrastowalo z zimna noca i nie do konca suchym ubraniem. Na koniec odwiedzilismy wioske zamieszkala przez jedna z mniejszosci narodowych.
Jutro czeka mnie przeprawa 8 godzinna z Luang Nam Tha do Luang Prabang, uroczego miasteczka w prawdziwie kolonialnym stylu. Jednoczesnie konczy sie jakakolwiek chlodna pogoda, bo jade juz tylko na poludnie, co oznacza, ze bedzie coraz cieplej i cieplej.