I znowu nie starczylo czas na opowiesci. Jutro Dien Bien Phu, trzymajcie za mnie kciuki na granicy.
Gdyby nie Sa Pa i zatoka Ha Long, nie przekroczylabym swojej wizy wietnamskiej bo nie mialabym takiej potrzeby, udalabym sie bezposrednio do Laosu. Wiedzialam jednak, ze sa to miejsca warte zobaczenia i nie pomylilam sie.
Do Sa Pa dotarlam o 6 rano w sobote, znalazlam hotel za 10$ za noc z przepieknym widokiem na doline, szkoda tylko ze dnia nastepnego wszystko bylo we mgle. Zdrzemnelam sie godzine, potem zjadlam sniadanie i ruszylam na treking. Postanowilam zaoszczedzic na przewodniku i ruszyc na trase sama. Dotarcie do pierwszych dwoch wiosek okazalo sie niebywale proste, jednak ja postanowilam pojsc dalej bo wydawalo mi sie, ze predzej czy pozniej powinnam dotrzec do drogi powrotnej do Sa Pa. W miedzyczasie gdzies pobladzilam, musialam przelazic przez domowej roboty male mostki, przedzierac sie przez zasieki i krzaki oraz grzaznac w miekkim piasku. Ale dzieki temu dotarlam do ludnosci etnicznej, ktora nie czesto widzi turystow a juz zgubionych turystow pytajacych o droge to naprawde rzadko. Widzialam pola rozane, nie mylic z ryzowymi, tylko krzaki, ale golym okiem widac, ze rosna tam piekne roze. W tej dziczy, w koncu znalazl sie chlopiec mowiacy po angielsku, udzielajacy optymistycznej opowiesci, ze do drogi do Sa Pa juz tylko 1 km i znowu trafilam na sciezke. Przy normalnej drodze udalo mi sie kupic wode do picia i zlapac mototaksowke za 20.000 dongow (czyli ok. 1 $), ktora pokonala za mnie pozostale 6 km do Sa Pa.
W niedziele wybralam sie do Bac Ha, miejscowosci oddalonej od Sa Pa o jakies 70 pare km. Co niedziele zjezdzaja sie tam przedstawiciele mniejszosci etnicznych na wielkim targowisku. Nie ma co opowiadac, bo najlepiej jest obejrzec zdjecia. Zreszta od patrzenia na te wszystkie kolorowe stroje moze sie zakrecic w glowie.
Nie zaluje ze zostalam dluzej, Sa Pa i okolice sa bez watpienia warte odwiedzenia a ludzie z mniejszosci etnicznych mowia lepiej po angielsku i sa milsi od normalnych Wietnamczykow.