Dzisiaj kolo poludnia wrocilam do Phnom Penh. Okropnie goraca. Wysiadlam gdzies niedaleko mojej ulicy z hostelami wiec nie musialam nawet brac tuk tuka. Zatrzymalam sie w hostelu jedna przecznice dalej lub blizej (zalezy z ktorej strony patrzysz).
Nie pojechalam wczoraj do Kampot, bo w nocy zlapalo mnie zatrucie pokarmowe, naszczescie dosc lekkie, udalo sie je powstrzymac i o 5 rano, po owczesnym zabiciu dwoch karaluchow moglam spokojnie (?!) zasnac. Caly wczorajszy dzien bylam na diecie, tylko woda, zielona herbata, odrobina bagietki i trzy sucharki, wiecej nawet nie moglam zjesc. Ostatnia noc na poludniu byla najspokojniejsza ze wszystkich. Wyspalam sie, udalo mi sie przymocowac moskitiere tak ze nie spadla na mnie nad ranem. Nie musialam nawet spac w korkach do uszu, bo halasy juz nie przeszkadzaly. Z pewnych ekstrawagancji pozwolilam sobie na spanie przy zapalonym swietle z takim czyms na oczy co daja w samolotach. A to dlatego, ze wydaje mi sie za jak jest zapalone swiatlo to karaluchy nie wylaza bo go nie lubia. Nie wiem czy to do konca prawda, ale efekt psychologiczny wystapil.
Ide udac sie na oczekiwania mojego nowego towarzysza podrozy.